śni mi się, ze jestem u mojej babci na wsi,
a za domem jest wielkie jezioro. niestety, zamieszkane przez jakieś
tajemnicze i złe istoty, dlatego nie można się w nim kąpać. raz wybrałem
się tam z moimi siostrami, a ponieważ tak naprawdę nie umiem pływać, to
we śnie biegłem po jasnej tafli wody a potem unosiłem się nad nią jak
balonik. spojrzeniem sięgałem daleko w głąb, ale nie widziałem dna tylko
dziwne, jakby skłębione, rośliny sięgające ku powierzchni. co jakiś
czas zanurzałem rękę lub nogę w wodzie i wiosłowałem by ruch nie
ustawał. i właśnie to chlupanie przywołało mieszkańców jeziora. nie byli
zadowoleni. człekokształtne stwory o zielonej skórze i złych oczach,
jakby utopcy. patrzyli na mnie z nienawiścią, wyciągali ręce by mnie
złapać gdy znowu dotknę wody. uśmiechając się odsłaniali ostre,
szpiczaste zęby, wiedzieli, że zaraz będę musiał się odepchnąć, żeby
lecieć dalej. na szczęście nie mogli zbyt długo przebywać tuż pod
powierzchnią i udało mi się ich przeczekać. dotarłem na drogę, do
sióstr. rozmawiamy ze sobą, że tak bardzo chcemy popływać a nie można.
ktoś mówi, ze obok jest inne wielkie jezioro z jakąś naturalną tamą i
jakby tę tamę wysadzić, to woda spłynie i wszystko wyczyści. ruszamy
wykonać ten plan.
w tym momencie sen zmienia się w komiks,
kreska w stylu janusza christy o kajtku i koku. okazuje się, że w
gospodarstwie mojego wujka, w tajnych podziemiach, jest uwięziona jakaś
wroga istota a ludzie w komiksie zajmują się jej pilnowaniem.
kolejna
zmiana: teraz jestem moim wujkiem, który doskonale wie o naszym planie
zniszczenia tamy. i realizuje własne cele: uwalnia tę wrogą istotę,
która odjeżdża samochodem. wujek salutuje jej niezdarnie, ale ona nie
zwraca na niego (mnie) uwagi. wsiadam na ciągnik i uciekam, wciskając
gaz w podłogę - za chwile wszystko wyleci w powietrze. niestety,
ucieczka nie idzie mi jakoś specjalnie dobrze, zaraz po wybuchu usiłuje
mnie zatrzymać sąsiad z którym mam na pieńku. wybiega na drogę z żoną,
ją wymijam, ale on kładzie się i usiłuje zablokować mi przejazd. staram
się go ominąć, ale trochę na niego najeżdżam. gaz do dechy i nie oglądam
się za siebie.
chwile później słyszę błagalne skomlenie: to
pies uwiązany na łańcuchu w jakiś sposób zaczepił się o traktor tym
łańcuchem i ciągnę go teraz za sobą w pyle żużlowej drogi. usiłuję
zgubić go wykonując jakieś manewry, ale nic z tego. to staje się coraz
bardziej nieznośne, uczucie paniki narasta. aż nagle dostrzegam miejsce
gdzie zaczepił się łańcuch i udaje mi się go odrzucić. niestety, jakoś
tak niefortunnie, że pies dostaje się pod tylne koło, skowyt
gwałtownie urywa się gdy zmieniam go w krwawą miazgę. nie muszę dodawać, że jednak
cały czas ciągnę ją za sobą.
w tym momencie tracę już resztki
racjonalnego myślenia, usiłuję ukryć ciągnik w jakiejś stodole, ale
spotykam jej właściciela, też na traktorze. gasimy silniki i ucinamy
sobie małą pogawędkę. coś w rodzaju: ależ padało wczoraj, wczoraj to
jeszcze nic, w zeszłym roku woda podeszła pod sam dom, z długimi pauzami
krępującej ciszy. na szczęście pies nie przypomina już niczego poza
stertą szmat i chyba tak jest nazwany przez sąsiada, który informuje
mnie, ze ciągnę za sobą jakiś łańcuch. po chwili ciszy, żegnam się i
dotykam rozrusznika.
docieram wreszcie do jakiejś zrujnowanej stodoły, spanikowany wyskakuję z ciągnika.
w tym momencie obok uderza piorun i wiem że moja ucieczka się nie uda.