piątek, 6 maja 2016

sen o jeziorze

śni mi się, ze jestem u mojej babci na wsi, a za domem jest wielkie jezioro. niestety, zamieszkane przez jakieś tajemnicze i złe istoty, dlatego nie można się w nim kąpać. raz wybrałem się tam z moimi siostrami, a ponieważ tak naprawdę nie umiem pływać, to we śnie biegłem po jasnej tafli wody a potem unosiłem się nad nią jak balonik. spojrzeniem sięgałem daleko w głąb, ale nie widziałem dna tylko dziwne, jakby skłębione, rośliny sięgające ku powierzchni. co jakiś czas zanurzałem rękę lub nogę w wodzie i wiosłowałem by ruch nie ustawał. i właśnie to chlupanie przywołało mieszkańców jeziora. nie byli zadowoleni. człekokształtne stwory o zielonej skórze i złych oczach, jakby utopcy. patrzyli na mnie z nienawiścią, wyciągali ręce by mnie złapać gdy znowu dotknę wody. uśmiechając się odsłaniali ostre, szpiczaste zęby, wiedzieli, że zaraz będę musiał się odepchnąć, żeby lecieć dalej. na szczęście nie mogli zbyt długo przebywać tuż pod powierzchnią i udało mi się ich przeczekać. dotarłem na drogę, do sióstr. rozmawiamy ze sobą, że tak bardzo chcemy popływać a nie można. ktoś mówi, ze obok jest inne wielkie jezioro z jakąś naturalną tamą i jakby tę tamę wysadzić, to woda spłynie i wszystko wyczyści. ruszamy wykonać ten plan.
w tym momencie sen zmienia się w komiks, kreska w stylu janusza christy o kajtku i koku. okazuje się, że w gospodarstwie mojego wujka, w tajnych podziemiach, jest uwięziona jakaś wroga istota a ludzie w komiksie zajmują się jej pilnowaniem.
kolejna zmiana: teraz jestem moim wujkiem, który doskonale wie o naszym planie zniszczenia tamy. i realizuje własne cele: uwalnia tę wrogą istotę, która odjeżdża samochodem. wujek salutuje jej niezdarnie, ale ona nie zwraca na niego (mnie) uwagi. wsiadam na ciągnik i uciekam, wciskając gaz w podłogę - za chwile wszystko wyleci w powietrze. niestety, ucieczka nie idzie mi jakoś specjalnie dobrze, zaraz po wybuchu usiłuje mnie zatrzymać sąsiad z którym mam na pieńku. wybiega na drogę z żoną, ją wymijam, ale on kładzie się i usiłuje zablokować mi przejazd. staram się go ominąć, ale trochę na niego najeżdżam. gaz do dechy i nie oglądam się za siebie.
chwile później słyszę błagalne skomlenie: to pies uwiązany na łańcuchu w jakiś sposób zaczepił się o traktor tym łańcuchem i ciągnę go teraz za sobą w pyle żużlowej drogi. usiłuję zgubić go wykonując jakieś manewry, ale nic z tego. to staje się coraz bardziej nieznośne, uczucie paniki narasta. aż nagle dostrzegam miejsce gdzie zaczepił się łańcuch i udaje mi się go odrzucić. niestety, jakoś tak niefortunnie, że pies dostaje się pod tylne koło, skowyt gwałtownie urywa się gdy zmieniam go w krwawą miazgę. nie muszę dodawać, że jednak cały czas ciągnę ją za sobą.
w tym momencie tracę już resztki racjonalnego myślenia, usiłuję ukryć ciągnik w jakiejś stodole, ale spotykam jej właściciela, też na traktorze. gasimy silniki i ucinamy sobie małą pogawędkę. coś w rodzaju: ależ padało wczoraj, wczoraj to jeszcze nic, w zeszłym roku woda podeszła pod sam dom, z długimi pauzami krępującej ciszy. na szczęście pies nie przypomina już niczego poza stertą szmat i chyba tak jest nazwany przez sąsiada, który informuje mnie, ze ciągnę za sobą  jakiś łańcuch. po chwili ciszy, żegnam się i dotykam rozrusznika.
docieram wreszcie do jakiejś zrujnowanej stodoły, spanikowany wyskakuję z ciągnika.
w tym momencie obok uderza piorun i wiem że moja ucieczka się nie uda.