poniedziałek, 8 sierpnia 2016

wungiel we wiosce

siedzę sobie.
wytwarzam, między innymi, pot, łój i dwutlenek wungla. martwe włosy i paznokcie.
nawet chciałem wziąć sobie enżetkę dziś, ale pomyślałem, że jednak dam radę i pójdę. a w pracy myśleli, że oprócz czwartku i piątku wziąłem wolne też na poniedziałek.
mgłą i zaraz monarch.

niedziela, 17 lipca 2016

spoza elipsy

wesół w każdą pogodę. taki napis wyrył kapitan call na kawałku drewna służącego za nagrobek jednemu z kompanów, wspaniałe podsumowanie życia. nawet bym się zaśmiał z tego nagłego wspomnienia, ale leżę niewygodnie na brzuchu a chirurg grzebie mi skalpelem w łopatce. nie czuję bólu, tylko mocne szarpnięcia i dziwne uczucie wykrawania, przed oczami staje mi moja babcia rozbierająca kurę na niedzielny rosół. to wykrawanie najbardziej kojarzy mi się z nagle przyśpieszającymi ruchami wielkiego noża, kiedy jakaś część tuszki nie chciała się odłączyć, na przykład z powodu chrzęści. tylko tego charakterystycznego syku tnącego ostrza nie słychać, skalpel jest za mały. chwilę konwersujemy, tak jak przypuszczałem mój przypadek sprawia trochę kłopotów, podobnie jak podczas biopsji gdy okazał się być zbyt twardy dla igły.
rozstanie jest jednak nieuniknione, zimna stal zwycięża i moment później oglądam pływającą w słoiczku małą grudkę tkanki, na temat której mam już w papierach trochę groźnie brzmiącej łaciny, ale ciągle bez ostatecznego rozpoznania. wychodząc, po raz pierwszy w życiu, sam podaję rękę panu doktorowi, podtrzymajmy tą intymną więź.
jakiś czas później, czy może to było wcześniej, prawie na pewno w innym mieście, przez brudną szybę widzę dwie mewy, pikują z rwanymi jękami atakując coś na ziemi. na zabetonowanym kawałku podwórza z szeroko rozpostartymi skrzydłami stoi trzecia mewa i średniej wielkości pies, wesoło merdający ogonem. przygląda się jej z zaciekawieniem i chyba nawet nie ma złych zamiarów, chce ją po prostu obwąchać. sytuacja trwa chwilę a wynik ewentualnego starcia jest niepewny. w końcu jakiś facet woła psa, który niechętnie odchodzi, te dwie mewy odlatują a trzecia odbiega w stronę bramy, ale jest za duża by się przecisnąć między prętami. biega tylko nerwowo, od lewej do prawej strony, wydając trzeszczące dźwięki.
czuć nadchodzącą śmierć.
ktoś, kto do tej pory śnił mi się jako przyjaciel, teraz po raz pierwszy pojawia się jako wróg, czarnobiała postać w kolorowym i skrzącym się światłem śnie. trochę jak buka z muminków, tylko zamiast mrozem atakuje monochromatycznym, falującym mrokiem.
niech i tak będzie.

piątek, 10 czerwca 2016

wewnętrzna emigracja

łup, łup, łup, pralka tłucze się w łazience a ja zastanawiam się, kiedy sąsiad z dołu przyleci z pretensjami, że pęka mu strop.
żartuję, nic się nie tłucze, słychać tylko rzężenie pompy. bęben od dawna jest już tak krzywy, że musiałem zrezygnować z wirowania. rozwieszam po prostu mokre koszulki nad brodzikiem prysznica by smętnie ociekały, kap, kap, kap, zmieniając się jednocześnie w porozciągane czarne szmaty. rano przewieszę je na suszarkę.
by mieć pewność, że nie zniszczę podłogi postawię ją jednak na kuchennej terakocie.

w sklepie kupiłem czarny czajnik. nie jest może najpraktyczniejszy, ale zebrał komplet punktów za kolor. steinbeck przynudza podróżując z charleyem, thompson ma nieco ciekawszą podróż z wyjętymi spod prawa motocyklistami a allione karmi swoje demony. w pociągu o nazwie dionizos nie ma wagonu barowego, do dupy z takimi dionizjami, na szczęście sprawdziliśmy to wcześniej i byliśmy przygotowani.

czy mówię po polsku, pyta sąsiad któremu kłaniam się od kilku lat na klatce, kiedy potwierdzam zapada krępująca cisza, zjeżdżamy razem z dziewiątego na parter, szkoda że nie można udać, że ja tylko na trzecie, pożyczyć szklankę cukru, zresztą i tak nie ma przycisku stop. kosmos czuwa nad nami, rzucam tę robotę by zająć się badaniem związków między układem planet a rynkami finansowymi, słyszę w pracy. to tylko nieszkodliwy tłuszczakowłókniak, widzę go bardzo wyraźnie, nie ma się czym martwić, słucham w przyjemnym półmroku gabinetu szpitala zbudowanego na wzór amerykański jak pan doktor wpisuje rozpoznanie do systemu i myślę że, hehe, symetria nie zawsze jest estetyką głupców, ale jednak intuicja każe mi wysłać pana na biopsję, miły pan doktor nerwowo i wielokrotnie naciska backspace. za to tarczycę mam zdrową, dzięki ci borze, odpukać w niemalowane drewno.

piątek, 6 maja 2016

sen o jeziorze

śni mi się, ze jestem u mojej babci na wsi, a za domem jest wielkie jezioro. niestety, zamieszkane przez jakieś tajemnicze i złe istoty, dlatego nie można się w nim kąpać. raz wybrałem się tam z moimi siostrami, a ponieważ tak naprawdę nie umiem pływać, to we śnie biegłem po jasnej tafli wody a potem unosiłem się nad nią jak balonik. spojrzeniem sięgałem daleko w głąb, ale nie widziałem dna tylko dziwne, jakby skłębione, rośliny sięgające ku powierzchni. co jakiś czas zanurzałem rękę lub nogę w wodzie i wiosłowałem by ruch nie ustawał. i właśnie to chlupanie przywołało mieszkańców jeziora. nie byli zadowoleni. człekokształtne stwory o zielonej skórze i złych oczach, jakby utopcy. patrzyli na mnie z nienawiścią, wyciągali ręce by mnie złapać gdy znowu dotknę wody. uśmiechając się odsłaniali ostre, szpiczaste zęby, wiedzieli, że zaraz będę musiał się odepchnąć, żeby lecieć dalej. na szczęście nie mogli zbyt długo przebywać tuż pod powierzchnią i udało mi się ich przeczekać. dotarłem na drogę, do sióstr. rozmawiamy ze sobą, że tak bardzo chcemy popływać a nie można. ktoś mówi, ze obok jest inne wielkie jezioro z jakąś naturalną tamą i jakby tę tamę wysadzić, to woda spłynie i wszystko wyczyści. ruszamy wykonać ten plan.
w tym momencie sen zmienia się w komiks, kreska w stylu janusza christy o kajtku i koku. okazuje się, że w gospodarstwie mojego wujka, w tajnych podziemiach, jest uwięziona jakaś wroga istota a ludzie w komiksie zajmują się jej pilnowaniem.
kolejna zmiana: teraz jestem moim wujkiem, który doskonale wie o naszym planie zniszczenia tamy. i realizuje własne cele: uwalnia tę wrogą istotę, która odjeżdża samochodem. wujek salutuje jej niezdarnie, ale ona nie zwraca na niego (mnie) uwagi. wsiadam na ciągnik i uciekam, wciskając gaz w podłogę - za chwile wszystko wyleci w powietrze. niestety, ucieczka nie idzie mi jakoś specjalnie dobrze, zaraz po wybuchu usiłuje mnie zatrzymać sąsiad z którym mam na pieńku. wybiega na drogę z żoną, ją wymijam, ale on kładzie się i usiłuje zablokować mi przejazd. staram się go ominąć, ale trochę na niego najeżdżam. gaz do dechy i nie oglądam się za siebie.
chwile później słyszę błagalne skomlenie: to pies uwiązany na łańcuchu w jakiś sposób zaczepił się o traktor tym łańcuchem i ciągnę go teraz za sobą w pyle żużlowej drogi. usiłuję zgubić go wykonując jakieś manewry, ale nic z tego. to staje się coraz bardziej nieznośne, uczucie paniki narasta. aż nagle dostrzegam miejsce gdzie zaczepił się łańcuch i udaje mi się go odrzucić. niestety, jakoś tak niefortunnie, że pies dostaje się pod tylne koło, skowyt gwałtownie urywa się gdy zmieniam go w krwawą miazgę. nie muszę dodawać, że jednak cały czas ciągnę ją za sobą.
w tym momencie tracę już resztki racjonalnego myślenia, usiłuję ukryć ciągnik w jakiejś stodole, ale spotykam jej właściciela, też na traktorze. gasimy silniki i ucinamy sobie małą pogawędkę. coś w rodzaju: ależ padało wczoraj, wczoraj to jeszcze nic, w zeszłym roku woda podeszła pod sam dom, z długimi pauzami krępującej ciszy. na szczęście pies nie przypomina już niczego poza stertą szmat i chyba tak jest nazwany przez sąsiada, który informuje mnie, ze ciągnę za sobą  jakiś łańcuch. po chwili ciszy, żegnam się i dotykam rozrusznika.
docieram wreszcie do jakiejś zrujnowanej stodoły, spanikowany wyskakuję z ciągnika.
w tym momencie obok uderza piorun i wiem że moja ucieczka się nie uda.

czwartek, 3 marca 2016

kiedy w bramach bez radości białe wino grzeje krew

jestem tylko człowiekiem. też mam czasem chujowy dzień, chujowy tydzień, chujowy miesiąc, chujowy rok. więc wracając ostatnim pociągiem z tej podwarszawskiej mieściny chciałem tylko słuchać stukotu kół na łączeniach szyn i gapić się przez brudną szybę na światła migające w zapadającym zmroku. szare pola, skiby zaoranej ziemi porozdzielane miedzami zgasłych traw. bezlistne kikuty drzew. wsie. domy. otynkowane na szaro bądź ciągle ceglane sześciany z czasów prlu, kryte eternitem. przypomina mi się anons matrymonialny z jakiegoś pisma rolniczego, które widziałem w latach dziewięćdziesiątych u mojego dziadka na wsi: "poznam panią, do 10 hektarów, z traktorem. starzy rodzice nie przeszkadzają mi, mogą być". rolnik szuka żony, wersja realistyczna do bólu. magia wspólnego, prostego życia.
w nocy tylko śni mi się, że mam świadomy sen. zwiedzam jakieś obce, futurystyczne miasto. spaceruję po ulicach, przyglądam się ludziom, podziwiam monumentalną architekturę wieżowców. flaneruję. i nagle, gdy akurat stoję przed jakimiś drzwiami, pojawia się znajome uczucie pełnej kontroli. więc wyobrażam sobie, co za tymi drzwiami zastanę, otwieram je i na pewniaka przechodzę.
jednak jestem kompletnie zaskoczony, bo wrażenie jest takie, jak wyjść w czystą ciemność poza planszę gry komputerowej. moje ciało drga konwulsyjnie, obracając się wokół własnej osi, uwięzione w bloku materii jak owad w zastygającej kropli żywicy. trwa to chwilę, panikuję i ogarnia mnie wstyd, co sobie o mnie pomyślą tamci ludzie na ulicy. wreszcie wypadam z powrotem na chodnik. na szczęście nikt nic nie zauważył, przechodnie mijają mnie obojętnie, gdy podnoszę się i, udając, że nic się nie stało, zwiedzam dalej.
a kiedy następnego dnia idę posłuchać harsh noisowego koncertu uznanego artysty, zamykam oczy i relaksuję się na niewygodnym krzesełku w oczekiwaniu na huragan dźwięków. ale szum klimatyzacji ciągle jest głośniejszy od pierwszej kompozycji.
- ej, kurwa, ludzie, zapomniałem się zgłośnić. - mówi nagle, zdejmując słuchawki, uznany artysta. - czemu nic nie mówiliście? jak idziecie do kina i jest czarny ekran to też wszyscy siedzicie i czekacie?
potem tonę w elektronicznym skowycie, a po koncercie wychodzę na mroźną noc. ciemność pełna opadających, wielkich płatków śniegu, otula mnie kojącą ciszą a szum miasta jest daleko. towarzyszą mi tylko skrzypnięcia stąpnięć i parujący oddech.
pamiętam jak w liceum jakieś dziewczyny śmiały się z nauczyciela, że ma włosy w nosie. muszę już kupić specjalne nożyczki do ich wycinania.
chociaż to najmniejszy z moich problemów.

wtorek, 1 marca 2016

jestem poważnym człowiekiem


- sztućce (stal nierdzewna, gówno prawda!)
- mały regał (nie muszę trzymać rzeczy w stosach na podłodze i fotelach)
- pomidorki
- 2 awokado
- sałata
- sos sojowy
- oliwa
- płyn do płukania
- kapary
- cytryny
- bakłażan
- natka pietruszki