poniedziałek, 28 września 2015

ach! te warszawskie gołębie

zabiłem kiedyś gołębia. ale nie specjalnie, ze złośliwości, tylko niechcący.
cały czas mam zresztą wrażenie, że było to samobójstwo.


szedłem do pracy. zwykłym, ślamazarnym krokiem człowieka niecierpiącego swojej pracy. i zobaczyłem, że ucieka mi autobus. nawet się trochę ucieszyłem, chociaż to była zima i wiedziałem, że będę marzł, długo czekając na następny. zamiast biec, wyjąłem telefon, żeby sprawdzić godzinę, bo zdawało mi się, że przyjechał trochę za wcześnie i podnosiła mnie na duchu świadomość, że będę mógł przynajmniej przeklinać swój los.
nagle coś dość nieprzyjemnie chrupnęło mi pod stopą.
pewnie jakiś patyczek, pomyślałem, chociaż żaden tam wcześniej nie leżał. i w ogóle nie brzmiało to jak patyczek.
no i patyczki nie mają piór i nie trzęsą się w agonii kiedy znajdujesz ich głowę pod swoim butem.
cholerny gołąb!
uciekłem stamtąd, zwłaszcza, że szła za mną jakaś starucha i musiałbym  się tłumaczyć, że nie jestem zbrodniarzem.
kiedy już ochłonąłem, zrozumiałem, że ten gołąb wyszedł z chaszczy po mojej lewej stronie i umieścił się pod moją prawą stopą. ciężko uwierzyć, że zrobił to przypadkowo.
czy wielu jest ludzi, którzy mogą patrząc w lustro powiedzieć do siebie: rozdeptałem ptaka?

prawie zawsze kiedy o tym myślę, przypomina mi się jeszcze jedna historia. odwiedzałem kolegę w śródmieściu, długą, ciemną bramą wchodzi się na szare, betonowe podwórko studnię. i na chwilę, zanim skręciłem z ulicy w bramę, wyjechał z niej samochód. a w bramie, po kilku krokach, zobaczyłem rozjechanego gołębia. obok leżało jego jeszcze bijące serce.

może być tak, że w ogóle myślę o tym zbyt często. bo gdy ostatnio szedłem do pracy (czemu takie historie zwykle zdarzają się w drodze do pracy?) zobaczyłem gołębia siedzącego na środkowym pasie jezdni. wyglądał całkiem młodo, był lekko brązowawy, stał bokiem do świateł spod których zaraz miały ruszyć samochody, ale patrzył całkowicie w inną stronę. w ogóle nie próbował uciekać gdy w wybuchu pierza potrąciło go pierwsze auto.
nikt nawet nie zatrąbił.


rozważania o naturze miejskich zwierząt na przykładzie gołębi:
Nazywanie ich granicznymi ma wskazywać na pośredni status – pomiędzy zwierzętami tzw. dzikimi a udomowionymi. To bardzo zróżnicowana grupa, jednak można mówić o dwóch kluczowych wspólnych cechach. Po pierwsze, nie istnieje inne miejsce, do którego należą jako jednostki. Według Donaldson i Kymlicki odbiera to ludziom prawo do wykluczenia ich ze wspólnoty. Po drugie, nie spełniają warunków potrzebnych do funkcjonowania jako jej obywatele.
Zwierzęta graniczne to zarówno te, które klasyfikowane są jako szkodniki, jak i te, których obecność ludzie akceptują, a czasem celebrują. „Postawy ludzkie wobec zwierząt granicznych są często nacechowane intensywnością, ale rzadko są proste i konsekwentne” – piszą autorzy Zoopolis.
http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/opinie/20150917/gzyra-cudzoziemcy-bez-ziemi

niedziela, 27 września 2015

podsumowania

liczba rodzinnych obiadów w knajpie wzrosła do trzech, co daje średnio jeden obiad na 12 lat.

czwartek, 24 września 2015

wyrzyg

mam taki śmietnik w mieszkaniu, że śpię na klatce schodowej. to dobry, chwytliwy tytuł dla pankowej piosenki. więc śmiejesz się do siebie, otwierając kolejne wino. to już chyba trzecie tego wieczora. potem nagle tracisz energię i zasypiasz a przez sen przygrywa ci muzyka dla niewidomych.
w poniedziałek spóźniasz się strasznie do pracy. częściowo przez kaca, ale bardziej przez to co widzisz w lustrze. jesteś już gotowy, buty na nogach, kontrolne spojrzenie w srebrną taflę i nagle odechciewa ci się wszystkiego. siadasz w fotelu i bijesz się z myślami. co zrobić, jak ktoś zapyta? zaśmiać się, obrócić w żart? odpowiedzieć na poważnie? 
w końcu wychodzisz, bo musisz. to mimo wszystko dobra praca.
poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek.
nikt o nic nie pyta.
po jakimś czasie w głowie pojawia się myśl: jebać to, ciało i tak idzie do pieca gdy kończymy tutaj naszą przygodę. ta świadomość podnosi na duchu, na pewien czas. potem znowu przychodzi weekend i znów śmiejesz się do siebie wesoło, odprężony, na fotelu, pijąc do nieprzytomności.
i tak huśtasz się, ze smutku w beztroskę przez kolejne tygodnie, tylko każde wahnięcie w stronę smutku jest głębsze.
aż nagle, któregoś dnia, budzisz się z myślą jasną jak nigdy dotąd: musisz szybko coś zmienić. bo wreszcie dostrzegłeś, że na końcu drogi, którą wesoło i ochoczo podążasz, czeka na ciebie, kusząco wyginając swe kształty, S.


a może wszystko było zupełnie inaczej?


III-IX 2015

poniedziałek, 21 września 2015

pies

kiedy jesteś jak bity pies i łasisz się do nogi każdego kto zapamiętał twoje imię, to musisz wiedzieć że twoje życie będzie ciężkie. opowiem wam historię jednego gościa, który był właśnie jak taki pies.

to zdarzyło się pod małym, brudnym i zasyfiałym miasteczkiem w środkowej polsce, leżącym obok dużego, brudnego i zasyfiałego miasta z wielkim bezrobociem i wygasłymi kominami fabryk. może chodzi o to miasto gdzie w sylwestra rozjechano kobietę w ciąży, tę, która położyła się przed maską żeby kierowca nie odjechał gdy jej kompani namawiali go by dorzucił trochę hajsu na wódę. a może o jakieś zupełnie inne, to w sumie bez znaczenia.

po prostu jest wiele takich historii.

nasz bohater ma na imię stach i kiedy jeszcze dymiły te kominy w dużym, brudnym i zasyfiałym mieście obok, codziennie dojeżdżał tam do roboty. przy maszynie, na trzy zmiany, ale pensja była pewna i dodatek za wysługę lat. stach nie był głupi i nawet mógłby zostać brygadzistą, tylko, że brygadzistą był tam gruby, który kiedyś zapamiętał imię stacha i go polecił w kadrach za połówkę czystej. więc stach się nie wychylał i pokornie robił swoje. i byłoby pięknie, tylko że nagle wszystko się zjebało i fabrykę zamknęli a cała załoga poszła na bezrobocie. stach miał na szczęście trochę oleju w głowie, więc odszedł wcześniej i wziął odprawę, o którą się zresztą w tej historii rozchodzi, bo gruby i reszta kolegów, z którymi codziennie dojeżdżał do pracy brudnym i zasyfiałym tramwajem twierdzili, że o takiej możliwości nie słyszeli i mieli mu to za złe i klęli na niego pod sklepem gdzie przepijali swój zasiłek.

za te pieniądze stach kupił trochę ziemi i stary ciągnik, ale na gospodarce znał się słabo. a gdy po paru latach zmarła mu żona zauważył że bez niej w ogóle nie radzi sobie ze światem. więc rozpił się i przesiadywał pod sklepem, z tymi, co jak zadrę w sercu nosili tę jego odprawę. i pili razem tanie wina z plastikowymi korkami, dla stałych klientów sprzedawane nawet na szklanki.

idź stąd ty chuju, mówili, gdy przychodził z nieśmiałym uśmiechem. wypierdalaj pedale, nawet podorywki zrobić nie umiesz, krzyczeli. ale stach zawsze wracał bo tylko oni pamiętali jego imię, a sam pić nie mógł bo nie był alkoholikiem przecież.

i zdarzyło się kiedyś tak, że pękła kolejna flaszka a pragnienie palące przełyk grubego nie zostało ugaszone. pech chciał, że był dopiero 23 bieżącego miesiąca i gruby nawet jeszcze nie wyglądał listonosza co na rozsypującym się motorowerze przywoził mu rentę, więc w starym i sfatygowanym portfelu miał tylko święty obrazek. za to obok siedział stach, z tym swoim nieśmiałym uśmiechem bitego psa i przepijał odprawę co to ją za plecami kolegów z fabryki dostał. czerwona fala wściekłości zalała grubego gdy uderzał stacha butelką w głowę i płynęła dalej niepowstrzymanie gdy, uderzając raz za razem krwawym tulipanem w twarz i szyję, uczył stacha co to jest uczciwość i lojalność wobec kolegów. reszta kompanii dopingowała go okrzykami, przestali dopiero gdy drgające ciało o nie dających się rozpoznać rysach zwaliło się w piach u ich stóp.

potem uciekli.