sobota, 31 października 2015

pierwsza prawda buddy

w dawnych romantycznych wyobrażeniach o artyście każdy, kto miał odwagę spędzić "sezon w piekle", ryzykuje, że nigdy się stamtąd nie wydostanie żywcem albo że powróci okaleczony psychicznie. heroiczny awangardyzm literatury francuskiej na przełomie wieków dziewiętnastego i dwudziestego dostarcza niezapomnianego panteonu artystów, którzy nie przetrwali podróży do piekła. mimo to istnieje znaczna różnica między twórczością pisarzy, która nie musi być celowa i dobrowolna, a twórczością fotografów, która zawsze taka jest. mamy prawo i możemy czuć się zmuszeni do wyrażania swojego cierpienia, które stanowi, koniec końców, naszą własność. cudze cierpienie wyszukujemy z własnej inicjatywy.
najbardziej niepokoi w zdjęciach arbus nie ich temat, ale ogólna refleksja nad świadomością artystki: poczucie, że to, co zaprezentowano, stanowi prywatną wizję, coś dobrowolnego. arbus nie była poetką zapuszczającą się we własne wnętrze, by opowiedzieć o swoim cierpieniu, lecz fotografem wyprawiającym się w świat, aby  z b i e r a ć  obrazy, które są bolesne. a ból wyszukiwany, a nie po prostu przeżyty, nie tak łatwo wytłumaczyć. zgodnie z poglądem reicha, masochista nie dlatego wystawia się na cierpienie, że je kocha, ale dlatego, że spodziewa się doznać dzięki niemu mocnych przeżyć. osoby znieczulone uczuciowo lub zmysłowo wolą ból od braku jakichkolwiek doznań. istnieje jednak odmienne wyjaśnienie poszukiwania bólu, diametralnie przeciwstawne wyjaśnieniu reicha, a także brzmiące prawdopodobnie: ludzie szukają bólu nie po to, by odczuwać więcej, ale po to by odczuwać mniej.

susan sontag, "ameryka widziana na fotografiach, niejasno"

diane arbus.
zdjęcia.

piątek, 30 października 2015

kinematograf

ciekawy i momentami dość przejmujący dokument o pracy sebastiao salgado. może nawet ktoś wreszcie zadławi się popcornem.

co robimy w ukryciu.
mockument o życiu i problemach kilku wampirów z nowej zelandii. trochę śmieszne (no dobra, chwilami nawet bardzo), ale jednak bardziej jarmarczne.

control.
człowiek ma upchane wnętrze. ech.

króluje chaos, a natura to kościół szatana. niech i tak nawet będzie. do tego trochę kiczu i bezwzględnej (momentami absurdalnej!) przemocy. mi się podobało.

czwartek, 29 października 2015

wywiedzenie

być prorokiem
i wędrować przez morze czerwone samotności
to trochę jak być frajerem
kiedy upadasz, widząc drugi brzeg
i zanim sam się podniesiesz,
sypią ci w twarz prochem z sandałów.

a być frajerem
to jak jeść słodki tort.
może i bywa przyjemnie
ale
na końcu
zawsze
chce
się
rzygać.

wtorek, 27 października 2015

failure

I've worked hard all my life
Money slips through my hands
My face in the mirror tells me
It's no surprise that I'm
Pushing the stone up the hill
of failure

They tempt me with violence
They punish me with ideals
And they crush me with an image of my
life that's nothing but unreal
Except on the goddamned slaveship
of failure

poniedziałek, 26 października 2015

kinematograf

denis villeneuve:
świetne (josh brolin nie ginie).

zimne i złe. chociaż domyślasz się co to za wróg, to jednak zaskakuje.  plus pająki.

i jeszcze:

szkoda, że stare filmy starzeją się tak szybko.

on ma niemoc, czyli koszmar każdego narcyza. ale niektóre sceny fajne.

bezsensowna gotycka wydmuszka. guillermo nawet nie próbował przeskoczyć labiryntu fauna.

niedziela, 25 października 2015

in the heart of the woods

rich, spoiled kids from suburbs
i hope you will suffer
i hope you will suffer a lot
a lot, lot
you are only a tourists
we still live here
be warned
who does not?
rarely used
gratefulness
end of the line
but there is more
loneliness
and solitude
meadows
and bushes
you can't rest here
a cocoon
the woods are dark and deep
but i have promises to keep
we have fallen
only mushrooms are happy
scars
the grim king

sobota, 24 października 2015

w tylnej kieszeni dżinsów nie mam żadnego zdjęcia

emil cioran:
cudowny człowiek! przez dłuższy czas mieszkaliśmy w jednej dzielnicy. lubiłem, gdy udało mi się zmusić go do mowy. [...] któregoś wieczoru po kolacji rozmawialiśmy do drugiej nad ranem. rozmawialiśmy o losie człowieka: nagle michaux zmienił ton, zauważyłem drżenie, zdenerwowanie: myśl, że pewnego dnia człowiek zniknie z planety, wprawiła go w zakłopotanie. nigdy mu tego nie wybaczyłem. ja myślałem, że hipoteza o zniknięciu człowieka wcale nie jest taka zła. i natychmiast poczułem rozczarowanie.
 he he.

środa, 21 października 2015

oby tylko nie zboczyć ze ścieżki rustina cohle'a

- ból jest dobry, bo znosząc go uczymy się znosić jeszcze więcej bólu. - tak mawiał ten koleś, przesiadujący na ławeczce w parku. miał długie, zmierzwione i brudne, siwe włosy, niechlujną brodę i stary, powycierany skórzany płaszcz. nie wiem, czy brał na poważnie to co mówił, bo zawsze gdy go widziałem był zalany. unikał co prawda towarzystwa zwykłych meneli, którzy chyba też nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. woleli swoje, bardziej tradycyjne, tematy gdy obalali w krzakach bzu za śmietnikami tanie wina i browary.

on sam nie opowiadał wiele o sobie, w zasadzie wcale, a ja byłem nowy na tym osiedlu. na klatce schodowej usłyszałem tylko kiedyś, że był malarzem, ponoć całkiem znanym. sprawdziłem to sobie, znalazłem nawet stronę w necie i biogram napisany przez jakiegoś krytyka. miałem akurat dużo czasu, bo zwolnili mnie z pracy, więc czasem dosiadałem się do niego i chwilę rozmawialiśmy, patrząc na stada szpaków, które wieczorami przylatywały przenocować na wysokich drzewach. to była jesień i szykowały się do odlotu.

- pamiętam jak potrzebowałem kiedyś tylko chwili uwagi od jednej dziewczyny, która pisała smutne wiersze. ona nie mogła dać mi niczego innego i niczego innego nigdy od niej nie chciałem. ale okazało się, że tego też dla mnie nie miała. - bełkotał któregoś wieczora bez składu, bardziej pijany niż zwykle, a w jego oczach migotał dziwny poblask. nie bardzo mnie to interesowało, są przecież setki takich historii. poczułem złość i znudzenie, chciałem odejść ale on uczepił się mojego ramienia.

- ból jest dobry, bo znosząc go uczymy się znosić jeszcze więcej bólu. a jeśli czegoś możemy być pewni, to że bólu nie zabraknie dla nikogo. - powtarzał natarczywie, potrząsając moją ręką, a ja powiedziałem, że idę do domu bo jutro mam ważną rozmowę kwalifikacyjną.

to wszystko co mówił o bólu było chyba jednak kłamstwem, bo o poranku znaleziono go, w błękitnych błyskach świateł policyjnego radiowozu, wiszącego za śmietnikami. czasem chodziłem jeszcze tamtędy patrząc na kwitnący bez, bo tutaj śmietniki obsadza się bzami, wyrastający z pomiędzy porozbijanych płyt chodnikowych. ptaki przestały już przylatywać, straszone petardami zrozumiały, że przeszkadzają odpoczywać po pracy. zresztą potem ja także wyniosłem się do lepszej dzielnicy i zostałem zimnym skurwysynem bez serca.

poniedziałek, 19 października 2015

pisanie bzdur jako forma kompensacji

często przypomina mi się jedno z opowiadań charlesa bukowskiego, o sprzedawcy ubezpieczeń, który obudził się pewnego ranka i zobaczył, że jego skóra przybrała złoty kolor.
w zielone grochy.
więc, mimo, że według jego dziewczyny, wyglądał pięknie, wziął karabin i poszedł strzelać do ludzi przejeżdżających autostradą koło jego domu. ona nie rozumiała, że przecież w tym stanie nie mógł dalej sprzedawać ubezpieczeń.

ja nie miałem karabinu, kiedy moja skóra zaczęła zmieniać kolor. zresztą, autostrad także nie było. miałem wtedy może 13 lat.
- to pewnie z brudu. trzeba pilnować, żeby dziecko się myło. - powiedziała pani doktor, a rodzice się zawstydzili, kiedy na moich kolanach pojawiły się pierwsze białe plamy. ze zdziwieniem odkryłem też szare zgrubienie skóry na stopie, jak rogowaciejąca narośl.
zawsze myślałem, że myłem się dokładnie, jednak na wszelki wypadek przestałem używać delikatnej gąbki i zacząłem myć się tą szorstką. ale to nie pomagało. po jakimś czasie inny lekarz powiedział moim starym że to bielactwo. dostałem trochę nigdy nie działających lekarstw: jakaś maść, szczypta proszku dwa razy dziennie na czubku noża, witamina b, zażywać trzy razy dziennie. szybko się skończyły i temat został zamknięty dla wszystkich, może poza mną.
serio, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek później ktoś ze mną o tym rozmawiał.

plam przybywało zwykle na wiosnę, więc skojarzyłem, że słońce może być moim wrogiem. szkoda, nie? wiosna, powietrze, lato, łódka, pomost nad jeziorem - okazuje się, że to tak nie bardzo dla ciebie. zacząłem się pilnować, żeby stać tyłem do słońca, ale kilka razy musiałem przyjąć pracę na powietrzu, wiosną i latem, bo po prostu potrzebowałem pieniędzy. to wtedy moje dłonie zrobiły się białe z wierzchu. taka skóra nie opala się, słońce powoduje od razu oparzenia i dłonie mam czerwone jakbym trzymał je we wrzątku. zresztą, nie potrzeba słońca, nawet krew nadaje im to uroczo niezdrowe i brzydkie zabarwienie. żegnajcie, subtelne i blade dłonie arystokraty, są tylko czerwone łapy o krótkich, grubych paluchach.

twarz to taka wizytówka człowieka. tak mi ktoś powiedział ostatnio, jak gdybym nie zdawał sobie z tego sprawy. więc teraz robię karierę z twarzą w kilku miejscach jakby niedomytą. i czasem nawet ktoś pytał, czy maluję sobie oczy. trochę ciężko poznawać nowych ludzi lub być pewnym siebie, przebojowym i wesołym człowiekiem nowych, beztroskich czasów, kiedy boisz się ogolić w tygodniu. nawet rzadki zarost wydaje się być lepszą alternatywą dla rzeczywistości. z litości dla siebie nie wspomnę tutaj o łysieniu.

odpuścić nie ma za bardzo jak. nie w tych realiach, gdzie brak jest marginesu żeby oszaleć nawet na kilka tygodni i poszukać innej pracy. w zabawny sposób wiąże się to zresztą z pewnością siebie.
w tej chwili z kolei przypomina mi się to, co houellebecq napisał o lovecrafcie: że sprawiał wrażenie, jakby żył do momentu do kiedy nie wyczerpał się jego skromny, odziedziczony kapitał:
jest zresztą rzeczą dość poruszającą, gdy stwierdzamy, że w chwili śmierci pisarza ów majątek jest niemal równy zeru; jak gdyby żył dokładnie tyle lat, na ile pozwoliły mu rodzinny spadek (dość mały) i zdolność do wyrzeczeń (dość duża).
śmieszne, c'nie?

to wszystko niby nie ma znaczenia. nie boli, tylko źle wygląda. ale takie doświadczenie niechętnie poddaje się racjonalizacji, nie daje się ustawić na uniwersalnej prostej szeregującej cierpienie każdego człowieka. czasem, na jakiś czas, udaje się to wziąć pod kontrolę. a czasem złe myśli wydostają się i hulają bez przeszkód, pustosząc wszelki porządek.

i na chwilę dzisiejszą wiem tylko jedno: będzie gorzej.

piątek, 16 października 2015

when I died they washed me out of the turret with a hose

pożytki płynące ze słuchania smutnej muzyki są na przykład takie, że można dotrzeć do wiersza randalla jarrella "the death of ball turret gunner":

From my mother's sleep I fell into the State,
And I hunched in its belly till my wet fur froze.
Six miles from earth, loosed from its dream of life,
I woke to black flak and the nightmare fighters.
When I died they washed me out of the turret with a hose.

i skonfrontować go sobie w głowie z niezmiennie zimnym i okrutnym tonem propagandy:


czwartek, 15 października 2015

kinematograf

się mi bardzo podobało.

o tym, czego już nie ma i nigdy nie będzie.
nadal bardzo smutne.

poniedziałek, 12 października 2015

all those moments will be lost in time, like tears in rain

lubię - i chyba każdy przyzna, że nie ma w tym nic złego - założyć czasem mundur konduktora polskich kolei państwowych. stanąć przed lustrem, przyczesać wąs i poprawić błyszczący czernią daszek czapki. dziarsko wejść do pokoju i głośno, pewnie powiedzieć:
- poproszę bileciki do kontroli!
potem, przez krótkofalówkę, wydać komendę "16156 odjazd!" i ruszyć komputerowym pociągiem na szlak. i pojechać na przykład do berlina, jak ostatnio, gdy na granicy zatrzymał nas mieszany, polsko-niemiecki patrol gliniarzy. mieli jednak pecha, na tym zarastającym trawą parkingu, obok niszczejących blaszaków dawnego przejścia granicznego, oklejonych powoli blaknącymi szyldami: kantor, marki, złote.
byliśmy czyści.
ich okrągłe, pokryte kroplami potu twarze lustrowały nas przez okna samochodu, gdy porównywali zdjęcia dowodowe z rzeczywistością. nieprofesjonalna złość przemknęła niczym cień gdy okazało się, że możemy jechać dalej i zwracali nam plastikowe tabliczki z naszymi danymi.
i właśnie ten moment wybrał jeden z nas, by teatralnym szeptem obwieścić, że jest zakochany i w związku z tym przemyca przez granicę państwową motyle w brzuchu.
zaraz powlekli go na płukanie żołądka.
mieliśmy więc kilka godzin czasu by coś zjeść i napić się kawy w przydrożnej kuchni dla kierowców ciężarówek i laweciarzy w pocie czoła sprowadzających do kraju auta kupione od niemieckich emerytów, jeżdżone tylko do kościoła. a po skończonym posiłku, z pustymi talerzami w dłoniach, w duchu samoobsługi, zdezorientowani, szukaliśmy małego okienka w ścianie z tabliczką "zwrot naczyń". ale jedyne okienko nie miało żadnej tabliczki i ziało ciemnością, w której tylko majaczył blady zarys brudnych talerzy, jedna z pań bufetowych dostrzegła naszą konfuzję i ośmieliła nas tubalnym:
- tak panowie, to tam, dokładnie tam!
więc rzuciliśmy naszymi talerzami i każdy trafił z radosnym, porcelanowym brzdękiem, jakby to pękała skorupa makijażu na jej twarzy. tak żyją bracia blues, którzy nigdy nie stołują się dwa razy w tym samym miejscu. i tylko innym jest ciężko ich spotykać.


wszystko to przepadnie, jak łzy w deszczu.
roy batty miał całkowitą rację.

skarpa

never forgetti

 

niedziela, 11 października 2015

czwartek, 8 października 2015

kinematograf

"boże, który nas nie prowadzisz,
boże, który pozwalasz zabijać to co kruche i wywyższasz tępą nienawiść,
boże, który rozmnażasz okrucieństwo i pozwalasz ludziom pastwić się nad innymi,
boże, który wywyższasz najgorszych i dajesz im bicz do ręki.
boże niemiłosierny, nie miej nad nami litości."


















niestety, ale przysiągłbym, że słyszałem chrapanie w kinie.



















jak po latach podejść zadowolonych z siebie katów.












oj, nei. nei.

wtorek, 6 października 2015

podsumowania

blackbird, teatr trzyrzecze: meh
hagstrom: czerń i złote klucze, ale palce znowu bolo
kurz \ przestrajanie, csw: grafiki i kłaniające się postacie fajne, ale wygrywa kurz

poniedziałek, 5 października 2015

na raz! - dwa! - trzy! - skaczemy

georges bataille pisał tak:
cała cywilizacja, możliwość życia ludzkiego, zależy od rozsądnego gospodarowania środkami do życia. jednakże życia - życia cywilizowanego - które mamy podtrzymywać, nie można sprowadzić do owych środków. ponad wyliczonymi środkami poszukujemy ich celu - bądź celów.

powszechnie obieramy za cel to, co jest tylko środkiem. pogoń za bogactwem - zarówno egoistycznym, osobistym, jak i wspólnym - jest, rzecz jasna, tylko środkiem. praca jest tylko środkiem...

odpowiedź na erotyczne pragnienie - jak i bardziej może ludzkie (mniej cielesne) pragnienie poezji i ekstazy (czy jednak różnicę dzielącą erotyzm od poezji bądź ekstazy da się wyraźnie uchwycić?) - odpowiedź na erotyczne pragnienie jest natomiast celem.

w istocie poszukiwanie środków jest zawsze rozsądne. poszukiwanie celu zaś wynika z pragnienia, które często przeczy rozumowi.

[...]

użyteczna aktywność seksualna przeciwstawia się erotyzmowi, gdyż tylko on jest celem naszego życia... tymczasem wyrachowana prokreacja, podobna do pracy drwala, może stać się pożałowania godnym mechanizmem.

jeśli istota człowieka tkwi w seksualności - będącej jego źródłem i początkiem - stwarza to problem wpędzający w stan oszołomienia.

[...]

dwuznaczność ludzkiego życia jest jak szalony śmiech i szloch. polega na trudności pogodzenia rozsądnego wyrachowania, które stoi u jego podstaw, z tymi łzami... z tym straszliwym śmiechem...

i jeszcze:
ludzie docierają do kresu możliwości w dwóch etapach. pierwszym etapem jest nieokiełznanie, lecz drugim - świadomość. musimy oszacować, co tracimy dzięki świadomości, ale najpierw powinniśmy dostrzec, że jasna świadomość na miarę ograniczającego nas człowieczeństwa oznacz ochłodzenie. ze świadomością wiąże się nieuchronny upadek... nie zmienia to prawdziwości zasady: nie sposób oddzielić człowieczeństwa od świadomości...
to, co nie jest świadome, nie jest ludzkie.

trzeba nam uznać tę pierwotną konieczność. być, żyć po ludzku możemy jedynie w meandrach czasu - dopiero całość czasu tworzy i dopełnia ludzkie życie. świadomość jest na początku bardzo wątła - ze względu na gwałtowne namiętności; wyłania się nieco później w skutek ich wyciszenia. nie możemy lekceważyć gwałtowności, nie możemy naśmiewać się z wyciszenia.

sobota, 3 października 2015

rozmyślania przy goleniu

prawdopodobnie najgorsze co można zrobić, podróżując warszawskim autobusem, to pytać o drogę starych ludzi.

- przepraszam, czy dojadę do metra? - pyta kulturalnie starszy pan.
- ale skąd, nie, jużeś pan przejechał, tera się pan wrócić musisz - wrzeszczy starucha z tobołami, zanim ktokolwiek bardziej zorientowany zdążył otworzyć usta.
uwaga pana koncentruje się na zażywnej kobiecinie.
- dojedzie pan, tylko do innej stacji, ten autobus trochę krąży... - mimo wszystko próbuje jakiś młody koleś, ale pan ze stoickim spokojem ignoruje jego wysiłki.
- wysiondziesz pan tutej i po drugiej stronie masz przystanek z powrotem!
jest styczeń i akurat widać że odjeżdża z niego powrotny autobus. chcącemu nie dzieje się krzywda?
starszy pan szykuje się do wyjścia.
- tylko przechodź pan na zielonym, bo już tera starych ludzi na pasach zabijajo! - żegna go życiowa rada staruchy z tobołami.
w autobusie zaczyna się żywa dyskusja o rządach złodziei.
kurtyna.

ta historia przypomniała mi się rano, gdy zdrapywałem tępą maszynką zarost z twarzy.
starość. uwięziony w degenerującym się ciele, z prawdopodobnie ciągle żywą pamięcią o jego możliwościach. prawdopodobnie, o ile nie wydarzy się nic złego. o tym co mogłeś a już nie dasz rady. zmysły niegdyś ostre teraz już przytępione.
to już się zaczęło.

więc, zakładając że dożyję. będę łysy. mam nadzieję, ze jednak raczej chudy. chciałbym zachować szydercze poczucie humoru. chciałbym żartować i w głos śmiać się na ulicy.
ilu się teraz widzi takich ludzi?

żeby tylko nie zgorzknieć za bardzo.

piątek, 2 października 2015

jak to jest wbić sobie nóż w ranę i kręcić nim od czasu do czasu dla przyjemności

rano w autobusie pan kierowca słuchał the house of the rising sun. ten kawałek już chyba na zawsze będzie mi się kojarzył z filmem kasyno martina scorsese i sceną w której gangsterzy likwidowali swoich kumpli po wpadce.

ale dziś, słuchając go w autobusie, pomyślałem, że zaczyna się jesień. rozmyte światło słońca, kolorowe liście drzew na tle błękitu nieba, chmury rozciągnięte przez wiatr na nieboskłonie. może nie jest tak źle? jesteśmy, żyjemy, walczymy o siebie w obojętnym świecie.
a za chwilę nadejdzie jeszcze ta listopadowa, ponura, mokra i zimna jesień. z mgłami snującymi się nad zrudziałymi łąkami i szarymi, smutnymi szpalerami bezlistnych drzew. i też jest piękna, na swój sposób.

w ogóle, jest dużo piękna, jeśli tylko poświęcisz chwilę by je dostrzec.

muzykę do tej drugiej jesieni już mam, mocno sprawdzoną w zeszłym sezonie:

czwartek, 1 października 2015

kinematograf

dzieciaki, zdjęcia, muzyka i otwarte zakończenie.























przyroda i mistycyzm.














 










trochę banalne rozmowy w spalonym lesie.


raczej amerykańskie wyobrażenie o rosji radzieckiej.