poniedziałek, 19 czerwca 2017

głośniczki

czy możesz mi sprawdzić, czy działają ci głośniczki wbudowane w monitor? - pyta kolega z pracy. jasne, nie ma sprawy, to tylko dwa kliknięcia, pewnie i z nonszalancją zabieram się do rzeczy. ale nagle nie jestem w stanie trafić kursorem w ikonkę, gorączkowo przyciskam klawisz myszy, trafiając zawsze obok, w piksele tła, skrępowany czuję, że zsuwam się z krzesła, monitor oddala się, rośnie, przesuwa, krzesło odjeżdża, wiruje. kładę głowę na zimnym blacie biurka i z tej pozycji próbuję opanować rozchlapujące się na wszystkie strony, jak woda wzburzona ciśniętym kamieniem, otoczenie. nic z tego, nie kontroluję już przestrzeni ani nawet mojego narzędzia pracy, kolega patrzy i cmoka zniecierpliwiony, szybciej, mówi, to prosta sprawa. ciasną przestrzeń mojego boksu zaczynają wypełniać postacie innych współpracowników, czuję ich pogardliwe spojrzenia, no tak, nie radzi sobie, nie umie, wiedziałem że się nie nadawał. nie znasz skrótu klawiszowego, pyta ktoś urągliwym tonem i to jest koniec, czerwony z upokorzenia otwieram właściwe okno, ale kolega który pytał o te głośniczki już wychodzi, mówiąc na odchodnym, że jak mu nie chciałem pomóc to trzeba było powiedzieć. zawstydzony siedzę jeszcze chwilę by ochłonąć, wszystko powoli wraca do normy, trudno, pierdolę to, zwalniam się, widocznie to nie dla mnie, nie muszę tu być. na korytarzu spotykam znowu tego kolegę, jego włosy są siwe, wcześniej gładka twarz pobrużdżona siecią głębokich zmarszczek, postarzał się o jakieś czterdzieści lat. przygarbiony, wykrzykuje coś do mnie z wrogością, że tyle czasu czekał aż mu to sprawdzę. mijam go nie podając mu ręki.
budzę się zlany zimnym potem.

środa, 31 maja 2017

awansssss


długim i ciemnym korytarzem w piwnicy lewego skrzydła kwatery głównej można dotrzeć do najwyższego działu kadr. rzadko rozmieszczone żarówki, bez kloszy, wydobywają z mroku pożółkłe ze starości ściany. odrapaną lamperię. poodkształcane pcv na podłodze. beton w miejscach ubytku płytek.
wydaje mi się, że korytarz specjalnie jest taki długi i raczej ciemny. sprzyja namysłowi.
drewniane drzwi otwierają się ze skrzypieniem. prostuję przygarbione plecy i śmiało wstępuję do sekretariatu. znad sterty zakurzonych papierów spogląda na mnie blada twarz, przywodząca na myśl pergamin zbyt mocno naciągnięty na czaszce o wydatnych kościach policzkowych. niemodne, druciane oprawki okularów, drobne kropelki potu na czole, wąskie wargi zastygnięte w ledwo zarysowanym grymasie odrazy.
- pan gekko zaraz pana przyjmie. - dociera do mnie szept cichy niczym agonalny oddech. odruchowo poprawiam marynarkę. w kieszeni spodni czuję uspokajający ciężar rewolweru z sześcioma srebrnymi kulami. moje argumenty w negocjacjach.
z metalicznym zgrzytem pcham pancerne, stalowe drzwi jakich nie powstydziłby się schron przeciwatomowy. za nimi znajduje się ogromne pomieszczenie zastawione regałami z tysiącami teczek personalnych. każdy pracownik firmy ma swoją, od niedawna ja także. powietrze przenika woń starego papieru i dziwna, odbierana na granicy słyszalności, jakby gadzia, melodia, zbudowana z cichych poświstów. to pewnie wiatr szumi w nieszczelnościach okien, powtarzam sobie i od razu widzę oczami wyobraźni stare, wypaczone, drewniane okna, nieotwierane od lat, uszczelnione gąbką. brudne, popękane szyby z zaciekami, pajęczyny.
tylko, że przecież nie ma żadnych okien dwa piętra pod ziemią.
powoli zmierzam w stronę biurka, na którym pali się mała lampka, ledwie wydobywając z mroku fragmenty stalowych konstrukcji regałów.
- w jaki ssssssssposób... sssssss... zamierza pan poprawić ssssssswoją... sssssss... wydajność? - pada pytanie, przyciągając mnie w krąg światła. bez lęku spoglądam w oczy o szczególnym, czeronawym poblasku, z czarnymi, pionowymi źrenicami. rozwidlony język pojawia się i znika. twarz pokryta wężową łuską.
- zamierzam założyć sobie cewnik, aby nie musieć opuszczać stanowiska pracy.
hipnotyzujące spojrzenie nagle mnie peszy. a przecież naprawdę kupiłem już cewnik i zapas wymiennych worków na kilka miesięcy. pan gekko musi mi uwierzyć!
- a dlaczego… sssss… pojawił się pan ossssstatnio w pracy wysssssmarowny środkiem przeciwko… sssssssss… klesssszczom? uniemożliwiło to pracownikom nasssszego działu… sssssss… dossssstęp do pana...
nagle czuję zimny pot spływający po plecach, ręka sama wędruje do kieszeni z bronią. ale w momencie kiedy dotykam zimnej stali, na jego twarzy pęka uśmiech.
- sssss… zapomnijmy o tym przykrym… sssssssss… incydencie. wierzę panu. proszę przyjąć… ssssssss… tę... ssssssszkatułę z diamentami. to… sssss… premia.
rozpromieniam się natychmiast. misternie rzeźbiona w wężowe motywy szkatułka z czarnego drewna pojawia się na biurku. pan gekko patrzy beznamiętnie – a może z wyczekiwaniem – jak chciwie wyciągam ręce i usiłuję otworzyć puzdro. cichy, metaliczny szczęk obwieszcza, że znalazłem zapadkę i wieczko stoi otworem. jednocześnie czuję delikatne ukłucie – to mały, zabezpieczający szkatułę, kolec nasączony narkotykiem wbił mi się w palec.
uśmiech pana gekko poszerza się, rośnie coraz bardziej, wykracza poza jego twarz gdy padam na plecy a dookoła wirują czerwonawe oczy o pionowych źrenicach. świszcząca melodia nabiera nagłej mocy, wspomagana dziwacznym, frenetycznym rytmem bębnów.

teraz narrator wzrasta ponad bohatera i staje się wszystkowiedzący. widzimy więc jak pan gekko dysponuje by odtransportować nieprzytomne ciało i diamenty do wynajmowanej przez pracownika klitki na południowym osiedlu, antypatyczny sekretarz kłanie się uniżenie. potem chwyta za telefon i łącząc się bezpośrednio z komendantem policji zgłasza kradzież bogato zdobionej szkatułki wraz z zawartoscią.

szare, powtarzalne, prostopadłościany bloków leżą niedbale rozrzucone w niecce niedokładnie osuszonych mokradeł. zaniedbane trawniki poprzetykane są kępami sitowia wyrastającego z płytkich kałuż. zaduch, stęchlizna stojącej wody i butwiejących roślin, bzyk owadzich skrzydeł w ciężkim bezruchu powietrza. czarne błoto na mlaszczących chybotliwie płytach chodnikowych. gliniarze powoli wspinają się odrapaną klatką schodową. ich gładkie twarze nie wyrażają niczego. wieczorną ciszę telewizorów mąci niepokojąca muzyka gdy patrol dociera do drzwi. czują na sobie chciwe spojrzenia wizjerów i wiedzą, że będą dostarczycielami rozrywki lepszej niż wieczorny film.
- to tu. - mówi pierwszy z nich.
niezdecydowanym ruchem wyciąga rękę by zapukać, zawiesza jednak gest nim nabierze właściwego rozpędu. druga dłoń pieszczotliwie dotyka zatrzasku kabury. wtem! drzwi otwierają się z rozmachem, ukazując nagą, rozczochraną postać pokrytą plamami zaschniętego błota. w wytrzeszczonych oczach czai się obłęd zdemolowanego mieszkania a z gardła wydobywa się chrapliwy ryk. gliniarze reagują bezwiednie, wypełniając przestrzeń błękitnymi iskrami i trzaskiem wydobytych paralizatorów.
- to na mnie nie działa, walczmy na pięści, psy!
ale funkcjonariusze wypełniający mundury nie przyjmują honorowej propozycji, niegodnie i zdradziecko korzystają z obezwładniającej siatki a potem, dla pewności, ze służbowych pałek. gdy prostują się i ocierają pot z czoła w drzwiach pojawia się kolejna postać, nieznacznym gestem dłoni przerywając interwencję. antypatyczny sekretarz zbiera rozsypane diamenty a spętana małpa na podłodze, bezsilnie warcząc a może tylko głucho jęcząc, wodzi za nim przekrwionymi ślepiami.
- jutro zaczynasz normalnie, o ósmej - słychać cichy szept.

bądźcie przeklęci, słudzy systemu, kolejny raz zabawiliście się moim kosztem!



piątek, 26 maja 2017

priests


https://priests.bandcamp.com/track/lillian-hellman

Lillian Hellman
I read about Lillian Hellman. She told me not to worry, she said it won’t be easy. She said, “Time waits for no one”. Time comes to me. You will not rescue me. I read about I talked about I heard about

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

wungiel we wiosce

siedzę sobie.
wytwarzam, między innymi, pot, łój i dwutlenek wungla. martwe włosy i paznokcie.
nawet chciałem wziąć sobie enżetkę dziś, ale pomyślałem, że jednak dam radę i pójdę. a w pracy myśleli, że oprócz czwartku i piątku wziąłem wolne też na poniedziałek.
mgłą i zaraz monarch.

niedziela, 17 lipca 2016

spoza elipsy

wesół w każdą pogodę. taki napis wyrył kapitan call na kawałku drewna służącego za nagrobek jednemu z kompanów, wspaniałe podsumowanie życia. nawet bym się zaśmiał z tego nagłego wspomnienia, ale leżę niewygodnie na brzuchu a chirurg grzebie mi skalpelem w łopatce. nie czuję bólu, tylko mocne szarpnięcia i dziwne uczucie wykrawania, przed oczami staje mi moja babcia rozbierająca kurę na niedzielny rosół. to wykrawanie najbardziej kojarzy mi się z nagle przyśpieszającymi ruchami wielkiego noża, kiedy jakaś część tuszki nie chciała się odłączyć, na przykład z powodu chrzęści. tylko tego charakterystycznego syku tnącego ostrza nie słychać, skalpel jest za mały. chwilę konwersujemy, tak jak przypuszczałem mój przypadek sprawia trochę kłopotów, podobnie jak podczas biopsji gdy okazał się być zbyt twardy dla igły.
rozstanie jest jednak nieuniknione, zimna stal zwycięża i moment później oglądam pływającą w słoiczku małą grudkę tkanki, na temat której mam już w papierach trochę groźnie brzmiącej łaciny, ale ciągle bez ostatecznego rozpoznania. wychodząc, po raz pierwszy w życiu, sam podaję rękę panu doktorowi, podtrzymajmy tą intymną więź.
jakiś czas później, czy może to było wcześniej, prawie na pewno w innym mieście, przez brudną szybę widzę dwie mewy, pikują z rwanymi jękami atakując coś na ziemi. na zabetonowanym kawałku podwórza z szeroko rozpostartymi skrzydłami stoi trzecia mewa i średniej wielkości pies, wesoło merdający ogonem. przygląda się jej z zaciekawieniem i chyba nawet nie ma złych zamiarów, chce ją po prostu obwąchać. sytuacja trwa chwilę a wynik ewentualnego starcia jest niepewny. w końcu jakiś facet woła psa, który niechętnie odchodzi, te dwie mewy odlatują a trzecia odbiega w stronę bramy, ale jest za duża by się przecisnąć między prętami. biega tylko nerwowo, od lewej do prawej strony, wydając trzeszczące dźwięki.
czuć nadchodzącą śmierć.
ktoś, kto do tej pory śnił mi się jako przyjaciel, teraz po raz pierwszy pojawia się jako wróg, czarnobiała postać w kolorowym i skrzącym się światłem śnie. trochę jak buka z muminków, tylko zamiast mrozem atakuje monochromatycznym, falującym mrokiem.
niech i tak będzie.

piątek, 10 czerwca 2016

wewnętrzna emigracja

łup, łup, łup, pralka tłucze się w łazience a ja zastanawiam się, kiedy sąsiad z dołu przyleci z pretensjami, że pęka mu strop.
żartuję, nic się nie tłucze, słychać tylko rzężenie pompy. bęben od dawna jest już tak krzywy, że musiałem zrezygnować z wirowania. rozwieszam po prostu mokre koszulki nad brodzikiem prysznica by smętnie ociekały, kap, kap, kap, zmieniając się jednocześnie w porozciągane czarne szmaty. rano przewieszę je na suszarkę.
by mieć pewność, że nie zniszczę podłogi postawię ją jednak na kuchennej terakocie.

w sklepie kupiłem czarny czajnik. nie jest może najpraktyczniejszy, ale zebrał komplet punktów za kolor. steinbeck przynudza podróżując z charleyem, thompson ma nieco ciekawszą podróż z wyjętymi spod prawa motocyklistami a allione karmi swoje demony. w pociągu o nazwie dionizos nie ma wagonu barowego, do dupy z takimi dionizjami, na szczęście sprawdziliśmy to wcześniej i byliśmy przygotowani.

czy mówię po polsku, pyta sąsiad któremu kłaniam się od kilku lat na klatce, kiedy potwierdzam zapada krępująca cisza, zjeżdżamy razem z dziewiątego na parter, szkoda że nie można udać, że ja tylko na trzecie, pożyczyć szklankę cukru, zresztą i tak nie ma przycisku stop. kosmos czuwa nad nami, rzucam tę robotę by zająć się badaniem związków między układem planet a rynkami finansowymi, słyszę w pracy. to tylko nieszkodliwy tłuszczakowłókniak, widzę go bardzo wyraźnie, nie ma się czym martwić, słucham w przyjemnym półmroku gabinetu szpitala zbudowanego na wzór amerykański jak pan doktor wpisuje rozpoznanie do systemu i myślę że, hehe, symetria nie zawsze jest estetyką głupców, ale jednak intuicja każe mi wysłać pana na biopsję, miły pan doktor nerwowo i wielokrotnie naciska backspace. za to tarczycę mam zdrową, dzięki ci borze, odpukać w niemalowane drewno.