środa, 31 maja 2017

awansssss


długim i ciemnym korytarzem w piwnicy lewego skrzydła kwatery głównej można dotrzeć do najwyższego działu kadr. rzadko rozmieszczone żarówki, bez kloszy, wydobywają z mroku pożółkłe ze starości ściany. odrapaną lamperię. poodkształcane pcv na podłodze. beton w miejscach ubytku płytek.
wydaje mi się, że korytarz specjalnie jest taki długi i raczej ciemny. sprzyja namysłowi.
drewniane drzwi otwierają się ze skrzypieniem. prostuję przygarbione plecy i śmiało wstępuję do sekretariatu. znad sterty zakurzonych papierów spogląda na mnie blada twarz, przywodząca na myśl pergamin zbyt mocno naciągnięty na czaszce o wydatnych kościach policzkowych. niemodne, druciane oprawki okularów, drobne kropelki potu na czole, wąskie wargi zastygnięte w ledwo zarysowanym grymasie odrazy.
- pan gekko zaraz pana przyjmie. - dociera do mnie szept cichy niczym agonalny oddech. odruchowo poprawiam marynarkę. w kieszeni spodni czuję uspokajający ciężar rewolweru z sześcioma srebrnymi kulami. moje argumenty w negocjacjach.
z metalicznym zgrzytem pcham pancerne, stalowe drzwi jakich nie powstydziłby się schron przeciwatomowy. za nimi znajduje się ogromne pomieszczenie zastawione regałami z tysiącami teczek personalnych. każdy pracownik firmy ma swoją, od niedawna ja także. powietrze przenika woń starego papieru i dziwna, odbierana na granicy słyszalności, jakby gadzia, melodia, zbudowana z cichych poświstów. to pewnie wiatr szumi w nieszczelnościach okien, powtarzam sobie i od razu widzę oczami wyobraźni stare, wypaczone, drewniane okna, nieotwierane od lat, uszczelnione gąbką. brudne, popękane szyby z zaciekami, pajęczyny.
tylko, że przecież nie ma żadnych okien dwa piętra pod ziemią.
powoli zmierzam w stronę biurka, na którym pali się mała lampka, ledwie wydobywając z mroku fragmenty stalowych konstrukcji regałów.
- w jaki ssssssssposób... sssssss... zamierza pan poprawić ssssssswoją... sssssss... wydajność? - pada pytanie, przyciągając mnie w krąg światła. bez lęku spoglądam w oczy o szczególnym, czeronawym poblasku, z czarnymi, pionowymi źrenicami. rozwidlony język pojawia się i znika. twarz pokryta wężową łuską.
- zamierzam założyć sobie cewnik, aby nie musieć opuszczać stanowiska pracy.
hipnotyzujące spojrzenie nagle mnie peszy. a przecież naprawdę kupiłem już cewnik i zapas wymiennych worków na kilka miesięcy. pan gekko musi mi uwierzyć!
- a dlaczego… sssss… pojawił się pan ossssstatnio w pracy wysssssmarowny środkiem przeciwko… sssssssss… klesssszczom? uniemożliwiło to pracownikom nasssszego działu… sssssss… dossssstęp do pana...
nagle czuję zimny pot spływający po plecach, ręka sama wędruje do kieszeni z bronią. ale w momencie kiedy dotykam zimnej stali, na jego twarzy pęka uśmiech.
- sssss… zapomnijmy o tym przykrym… sssssssss… incydencie. wierzę panu. proszę przyjąć… ssssssss… tę... ssssssszkatułę z diamentami. to… sssss… premia.
rozpromieniam się natychmiast. misternie rzeźbiona w wężowe motywy szkatułka z czarnego drewna pojawia się na biurku. pan gekko patrzy beznamiętnie – a może z wyczekiwaniem – jak chciwie wyciągam ręce i usiłuję otworzyć puzdro. cichy, metaliczny szczęk obwieszcza, że znalazłem zapadkę i wieczko stoi otworem. jednocześnie czuję delikatne ukłucie – to mały, zabezpieczający szkatułę, kolec nasączony narkotykiem wbił mi się w palec.
uśmiech pana gekko poszerza się, rośnie coraz bardziej, wykracza poza jego twarz gdy padam na plecy a dookoła wirują czerwonawe oczy o pionowych źrenicach. świszcząca melodia nabiera nagłej mocy, wspomagana dziwacznym, frenetycznym rytmem bębnów.

teraz narrator wzrasta ponad bohatera i staje się wszystkowiedzący. widzimy więc jak pan gekko dysponuje by odtransportować nieprzytomne ciało i diamenty do wynajmowanej przez pracownika klitki na południowym osiedlu, antypatyczny sekretarz kłanie się uniżenie. potem chwyta za telefon i łącząc się bezpośrednio z komendantem policji zgłasza kradzież bogato zdobionej szkatułki wraz z zawartoscią.

szare, powtarzalne, prostopadłościany bloków leżą niedbale rozrzucone w niecce niedokładnie osuszonych mokradeł. zaniedbane trawniki poprzetykane są kępami sitowia wyrastającego z płytkich kałuż. zaduch, stęchlizna stojącej wody i butwiejących roślin, bzyk owadzich skrzydeł w ciężkim bezruchu powietrza. czarne błoto na mlaszczących chybotliwie płytach chodnikowych. gliniarze powoli wspinają się odrapaną klatką schodową. ich gładkie twarze nie wyrażają niczego. wieczorną ciszę telewizorów mąci niepokojąca muzyka gdy patrol dociera do drzwi. czują na sobie chciwe spojrzenia wizjerów i wiedzą, że będą dostarczycielami rozrywki lepszej niż wieczorny film.
- to tu. - mówi pierwszy z nich.
niezdecydowanym ruchem wyciąga rękę by zapukać, zawiesza jednak gest nim nabierze właściwego rozpędu. druga dłoń pieszczotliwie dotyka zatrzasku kabury. wtem! drzwi otwierają się z rozmachem, ukazując nagą, rozczochraną postać pokrytą plamami zaschniętego błota. w wytrzeszczonych oczach czai się obłęd zdemolowanego mieszkania a z gardła wydobywa się chrapliwy ryk. gliniarze reagują bezwiednie, wypełniając przestrzeń błękitnymi iskrami i trzaskiem wydobytych paralizatorów.
- to na mnie nie działa, walczmy na pięści, psy!
ale funkcjonariusze wypełniający mundury nie przyjmują honorowej propozycji, niegodnie i zdradziecko korzystają z obezwładniającej siatki a potem, dla pewności, ze służbowych pałek. gdy prostują się i ocierają pot z czoła w drzwiach pojawia się kolejna postać, nieznacznym gestem dłoni przerywając interwencję. antypatyczny sekretarz zbiera rozsypane diamenty a spętana małpa na podłodze, bezsilnie warcząc a może tylko głucho jęcząc, wodzi za nim przekrwionymi ślepiami.
- jutro zaczynasz normalnie, o ósmej - słychać cichy szept.

bądźcie przeklęci, słudzy systemu, kolejny raz zabawiliście się moim kosztem!



Brak komentarzy: