w poniedziałek spóźniasz się strasznie do pracy.
częściowo przez kaca, ale bardziej przez to co widzisz w lustrze.
jesteś już gotowy, buty na nogach, kontrolne spojrzenie w srebrną taflę i
nagle odechciewa ci się wszystkiego. siadasz w fotelu i bijesz się z
myślami. co zrobić, jak ktoś zapyta? zaśmiać się, obrócić w żart?
odpowiedzieć na poważnie?
w końcu wychodzisz, bo musisz. to mimo
wszystko dobra praca.
poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek.
nikt o nic nie pyta.
nikt o nic nie pyta.
po
jakimś czasie w głowie pojawia się myśl: jebać to, ciało i tak idzie do
pieca gdy kończymy tutaj naszą przygodę. ta świadomość podnosi na
duchu, na pewien czas. potem znowu przychodzi weekend i znów śmiejesz
się do siebie wesoło, odprężony, na fotelu, pijąc do nieprzytomności.
i tak huśtasz się, ze smutku w beztroskę przez kolejne tygodnie, tylko każde wahnięcie w stronę smutku jest głębsze.
aż nagle, któregoś dnia, budzisz się z myślą jasną jak nigdy dotąd: musisz szybko coś zmienić. bo
wreszcie dostrzegłeś, że na końcu drogi, którą wesoło i ochoczo
podążasz, czeka na ciebie, kusząco wyginając swe kształty, S.
a może wszystko było zupełnie inaczej?
III-IX 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz