poniedziałek, 19 października 2015

pisanie bzdur jako forma kompensacji

często przypomina mi się jedno z opowiadań charlesa bukowskiego, o sprzedawcy ubezpieczeń, który obudził się pewnego ranka i zobaczył, że jego skóra przybrała złoty kolor.
w zielone grochy.
więc, mimo, że według jego dziewczyny, wyglądał pięknie, wziął karabin i poszedł strzelać do ludzi przejeżdżających autostradą koło jego domu. ona nie rozumiała, że przecież w tym stanie nie mógł dalej sprzedawać ubezpieczeń.

ja nie miałem karabinu, kiedy moja skóra zaczęła zmieniać kolor. zresztą, autostrad także nie było. miałem wtedy może 13 lat.
- to pewnie z brudu. trzeba pilnować, żeby dziecko się myło. - powiedziała pani doktor, a rodzice się zawstydzili, kiedy na moich kolanach pojawiły się pierwsze białe plamy. ze zdziwieniem odkryłem też szare zgrubienie skóry na stopie, jak rogowaciejąca narośl.
zawsze myślałem, że myłem się dokładnie, jednak na wszelki wypadek przestałem używać delikatnej gąbki i zacząłem myć się tą szorstką. ale to nie pomagało. po jakimś czasie inny lekarz powiedział moim starym że to bielactwo. dostałem trochę nigdy nie działających lekarstw: jakaś maść, szczypta proszku dwa razy dziennie na czubku noża, witamina b, zażywać trzy razy dziennie. szybko się skończyły i temat został zamknięty dla wszystkich, może poza mną.
serio, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek później ktoś ze mną o tym rozmawiał.

plam przybywało zwykle na wiosnę, więc skojarzyłem, że słońce może być moim wrogiem. szkoda, nie? wiosna, powietrze, lato, łódka, pomost nad jeziorem - okazuje się, że to tak nie bardzo dla ciebie. zacząłem się pilnować, żeby stać tyłem do słońca, ale kilka razy musiałem przyjąć pracę na powietrzu, wiosną i latem, bo po prostu potrzebowałem pieniędzy. to wtedy moje dłonie zrobiły się białe z wierzchu. taka skóra nie opala się, słońce powoduje od razu oparzenia i dłonie mam czerwone jakbym trzymał je we wrzątku. zresztą, nie potrzeba słońca, nawet krew nadaje im to uroczo niezdrowe i brzydkie zabarwienie. żegnajcie, subtelne i blade dłonie arystokraty, są tylko czerwone łapy o krótkich, grubych paluchach.

twarz to taka wizytówka człowieka. tak mi ktoś powiedział ostatnio, jak gdybym nie zdawał sobie z tego sprawy. więc teraz robię karierę z twarzą w kilku miejscach jakby niedomytą. i czasem nawet ktoś pytał, czy maluję sobie oczy. trochę ciężko poznawać nowych ludzi lub być pewnym siebie, przebojowym i wesołym człowiekiem nowych, beztroskich czasów, kiedy boisz się ogolić w tygodniu. nawet rzadki zarost wydaje się być lepszą alternatywą dla rzeczywistości. z litości dla siebie nie wspomnę tutaj o łysieniu.

odpuścić nie ma za bardzo jak. nie w tych realiach, gdzie brak jest marginesu żeby oszaleć nawet na kilka tygodni i poszukać innej pracy. w zabawny sposób wiąże się to zresztą z pewnością siebie.
w tej chwili z kolei przypomina mi się to, co houellebecq napisał o lovecrafcie: że sprawiał wrażenie, jakby żył do momentu do kiedy nie wyczerpał się jego skromny, odziedziczony kapitał:
jest zresztą rzeczą dość poruszającą, gdy stwierdzamy, że w chwili śmierci pisarza ów majątek jest niemal równy zeru; jak gdyby żył dokładnie tyle lat, na ile pozwoliły mu rodzinny spadek (dość mały) i zdolność do wyrzeczeń (dość duża).
śmieszne, c'nie?

to wszystko niby nie ma znaczenia. nie boli, tylko źle wygląda. ale takie doświadczenie niechętnie poddaje się racjonalizacji, nie daje się ustawić na uniwersalnej prostej szeregującej cierpienie każdego człowieka. czasem, na jakiś czas, udaje się to wziąć pod kontrolę. a czasem złe myśli wydostają się i hulają bez przeszkód, pustosząc wszelki porządek.

i na chwilę dzisiejszą wiem tylko jedno: będzie gorzej.

Brak komentarzy: